Dzień, w którym odwiedziliśmy Pustynię Judzką i Morze Martwe zapadł mi w pamięci z wielu powodów. Po pierwsze, pustynię wyobrażałam sobie zupełnie inaczej! W moim umyśle określenie 'pustynia’ zostało powiązane z czymś piaszczystym, płaskim (ewentualnie lekko pofalowanym) i ciągnącym się daleko za horyzont. A po przejechaniu kilku kilometrów poza Jerozolimę czekała na mnie spora niespodzianka. Dlaczego? Odpowiedź dalej w tekście.
Po drugie, nasz wyjazd do Izraela przypadał w porze zimowej. W samej Jerozolimie pogoda bardzo nas nie rozpieszczała – na szczęście nie padał deszcz, ale temperatura nie przekraczała 17°C. Nawet gdy było słonecznie, trzeba było być dość szczelnie poowijanym, gdyż wiatr bywał nieprzyjemny. Oczywiście, w porównaniu z ujemnymi temperaturami w tym czasie w Polsce – nie śmiem narzekać. Taka temperatura była także bardzo sprzyjająca ze względów turystycznych – przemieszczaliśmy się po mieście głównie pieszo, sporo czasu spędzaliśmy na powietrzu, więc przynajmniej się nie smażyliśmy. Aczkolwiek jakieś 5° więcej byłoby w sam raz – i mniej więcej taka temperatura panowała, gdy wyruszyliśmy na pustynię.
Po trzecie ogromnym doświadczeniem była możliwość zobaczenia największej depresji na świecie czyli Morza Martwego, a także kąpieli w nim, o czym także dalej. Zapraszam do czytania!
Co z tą pustynią?
Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy po kilkunastu minutach jazdy z Jerozolimy krajobraz znacznie się zmienił – albo raczej przerzedził. Zrobiło się żółto (ok, jak na pustyni), zniknęły budynki (też pasuje), zrobiło się pusto (no dobrze)… i w sumie tyle z moich wyobrażeń. Jak się okazało, Pustynia Judzka to ciągnące się po horyzont skalne wzniesienia, górki – zero wydm i przemieszczającego piasku. Kamienie, kamienie i jeszcze raz kamienie. Zatrzymaliśmy się na tarasie widokowym, na zboczu wąwozu Wadi Qelt, skąd mieliśmy doskonałe widoki – trzeba przyznać zapierające dech w piersiach. U naszych stóp znajdował się prawosławny klasztor wzniesiony na urwisku, który można zwiedzać.
Wniosek z odwiedzin na pustyni? Człowiek uczy się przez całe życie!
Qumran – wielkie odkrycie
Kolejnym doświadczeniem i punktem przewidzianym tamtego dnia było Morze Martwe. Przed nim jednak udaliśmy się do Qumran na obiad (transakcja wiązana: obiad+bilet do kąpieliska nad morzem w tej samej cenie co sam bilet). Obok budynku restauracji stała bardzo ciekawa tabliczka (na zdjęciu), której znaczenie pozostało dla nas niewiadomą do ostatniego dnia wyjazdu. Otóż okazało się, że w taki sposób są oznaczane specjalne miejsca, dodatkowo wzmocnione, do których wkłada się znaleziony ładunek wybuchowy w celu bezpiecznej detonacji. Takich 'schronów’ jest podobno sporo także w Jerozolimie, jednak my na żaden nie trafiliśmy.
Miejscowość Qumran znana jest z tego, że odkryto tam kilkadziesiąt lat temu zwoje biblijne, liczące prawie dwa tysiące lat. Suchy pustynny klimat pomógł im przetrwać ukrytym w glinianych stągwiach. Te odkrycia pomogły potwierdzić autentyczność wielu fragmentów Biblii, są także skarbem światowej kultury.
Rzecz o Morzu Martwym
Morze Martwe jest dużym, bezodpływowym i długim (około 70 x 16km) jeziorem na pograniczu Izraela i Jordanii. Jest ono najniżej położonym miejscem na ziemi – około 400m p.p.m. (Komentarz przewodnika: wszyscy możemy poczuć się jak w depresji tudzież pocisk: reprezentujesz poziom niższy niż Może Martwe…) Wydaje mi się, że główną atrakcją jest unoszenie się na wodzie, które wynika z dużego zasolenia wynoszącego jakieś 29% (dla porównania Bałtyk ma 0,7%!). Niestety tafla jeziora szybko obniża swój poziom. Wynika to z dużego parowania wody, a także z eksploatacji złóż soli. Bogactwo mineralne natomiast wykorzystuje się do produkcji kosmetyków, które są bardzo popularną pamiątką z Izraela i można dostać je praktycznie na każdym kroku.
Aby zażyć morskiej kąpieli, należy wybrać jeden z kilku 'kurortów’ przygotowanych specjalnie w tym celu. Są one płatne, jak już wcześniej wspominałam, ale zaopatrzone w szatnie, bary, toalety, natryski i leżaki. Przed wejściem do wody zapoznaliśmy się z tablicą informacyjną stojącą na plaży. Zakazywano między innymi zanurzania głowy, nurkowania, ostrzegano przed dostaniem się wody do oczu, połykaniem czy odradzano kąpiel osobom z nadciśnieniem. Jak się później okazało, tak słona woda w oku była czymś bardzo nieprzyjemnym i bolesnym. Rozwiązanie? Osoba z butelką zwykłej wody na plaży.
Podczas kąpieli temperatura wynosiła jakieś 19 stopni, a słońce było już za górami, więc najcieplej nie było. Na szczęście temperatura morza była taka sama jak powietrza, więc w wodzie było nawet przyjemniej.
Relaks nad morzem?
Swoją kąpiel wspominam nie do końca dobrze. Jak się okazało już na plaży, genialnym pomysłem byłoby zabranie ze sobą butów do wody. Dlaczego o tym nie pomyśleliśmy? Nie mam pojęcia. Ale zdecydowanie nigdy więcej o nich nie zapomnę. A to dlatego, że w miejscu, w którym wchodziliśmy do wody (nie wiem jak jest w innych, ale podejrzewam, że podobnie), plaża była błotnista i śliska – co groziło upadkiem, natomiast przy brzegu trzeba było przedostać się przez muł, aby wkroczyć na dno nierównomiernie usiane skałami solnymi. Nie dało się na tym stać, poruszałam się więc na czworaka – w rezultacie stopy i dłonie miałam usiane drobnymi rankami. Na szczęście po wyczołganiu się z wody, skaleczenia były idealnie zdezynfekowane przez sól. Również niezbyt mądrym pomysłem było golenie nóg kilka dni wcześniej… Ale niech będzie – było to warte unoszenia się na wodzie przez kilka minut.
Jednak zdecydowanie najbardziej podobało się wszystkim nacieranie błotem. Nie dla zabawy oczywiście (choć to też!), ale dla zdrowia. Im grubsza warstwa – tym lepiej. Błoto znajdujące się na plaży jest bardzo odżywcze, bogate w minerały (zwłaszcza dla skóry atopowej) i ma właściwości oczyszczające – działa jak peeling. A wspólne obsmarowywanie się nim jest źródłem uśmiechu i radości. A dodatkowo, niezbyt często mam możliwość zażywania kąpieli morskiej oraz błotnej (tudzież w jeziorze) na początku stycznia.